Lato jest moją wielką miłością. Wiem to na pewno. Nigdy nie boję się tak jak latem.
A w tym roku to już w ogóle boję się podwójnie. Bo w kalendarzu to przecież nadal wiosna! Tymczasem aż za dobrze pamiętam pierwszy ekstatyczny uścisk trzydziestu stopni. Sprzed miesiąca.
I tak od pierwszego ciepłego poranka, w którym wsunęłam bosą stopę w szmaciaki, a do sukienki założyłam tylko bieliznę, nie opuszcza mnie strach.
Że nie zdążę nacieszyć się tą miejską nagością stóp i ramion.
Że nie zdążę wyśpiewać wszystkich letnich piosenek, haratając rower wysokimi chodnikami.
A do wyśpiewania w tym roku mam wyjątkowo dużo. Zwłaszcza z płyt, które odkryłam zbyt późno.
A może właśnie w sam raz. To nigdy nie wiadomo.
Codziennie rozliczam się przed sobą ze zjedzonych truskawek i lodów. Za każdym razem wydaje mi się, że za mało. A za chwilę nie będzie wcale. Albo nie będzie to już to samo.
Trudno stwierdzić, co gorsze.
A co z tymi górami, które mam do przejścia? Z tymi wieczorami, które mam do upicia? Z ludźmi do spotkania? I wodą, w której na moich oczach utopi się słońce?
Jak to pomieścić w zaledwie ośmiu wakacyjnych weekendach?
Nie wiem.
Nawet nie złapałam tego momentu, w którym maki zastąpiły bzy.
Wszystko wydarzyło się zbyt wcześnie! I niespodziewanie.
Wymykasz mi się, Letni Kochanku. Nawet ten tekst miał być zupełnie o czymś innym.
Ale znowu straciłam dla Ciebie głowę. Ty nieprzyzwoicie długi czerwcowy Wieczorze.