Od lat nie płakałam w kinie. Mimo, że chodzę do kina tylko z miłości, to jednak nie potrafię we wzruszenie przed wielkim ekranem. A Manchester by the Sea łza po łzie znaczył pęknięcia na moim sercu. Każde jedno. I nie było to jedynie tanie wzruszenie, choć historia tak bardzo zwyczajna. Aż chciałoby się powiedzieć, że po prostu życie. Bo to jest film o życiu, w jego najbardziej ludzkim wymiarze.
Człowiek nie beczka
Główny bohater Lee Chandler (w tej roli fenomenalny Casey Affleck) jest dozorcą na jednym z wielu osiedli w Bostonie. Wszystko jest zwyczaje i codzienne. Trudno wyobrazić sobie, że między odśnieżaniem podjazdu a przetykaniem toalety może wydarzyć się coś ważnego czy spektakularnego. A jednak nawet w tym wolnym tempie jakby znikąd przychodzi napięcie, którego nie można zignorować. Bo być może właśnie o takich jak Lee myślał Wiesław Myśliwski, kiedy pisał w Widnokręgu, że „człowiek nie beczka. Nie wszystko się w nim zmieści”. Od pierwszej sceny czujemy, że w tej beczce już od dawna się nie mieści, choć Lee nie pozwala, żeby się wylało. Nawet kiedy musi przenieść się do tytułowego Manchesteru, by po śmierci brata zaopiekować się jego nastoletnim synem.
Między urokiem codzienności a przekleństwem życia
Manchester-by-the-Sea to małe portowe miasteczko. Takie, w którym wszyscy się znają i każdy o każdym wszystko wie. Znam takie miasteczka, bo sama z jednego z nich pochodzę. Jest pewien urok w mówieniu „dzień dobry” każdemu napotkanemu człowiekowi, w bliskich sąsiedzkich relacjach i w byciu pośród samych znajomych twarzy z dala od wielkiego świata. Ale jest w tym też przekleństwo każdej małej społeczności – skoro wszyscy o wszystkim wiedzą, to również o wszystkim pamiętają. I choćby nie wiem co, nie chcą człowiekowi zapomnieć. Nie można więc zacząć od nowa, bo na każdym kroku spotyka się to, przed czym chciałoby się uciec. Zawsze jest się już „tym”.
Wydaje się z resztą, że główne napięcie w Manchester by the Sea zostało zbudowane właśnie między urokiem codzienności a przekleństwem życia. Bo w filmie wcale nie brakuje humoru zwykłych dni, sytuacyjnych żartów czy ironii losu, która jednak potrafi rozbawić widza. Sęk w tym, że to wszystko dzieje się na tle prawdziwego dramatu, który to życie – toczące się mimo wszystko dalej – zdeterminował. Ta mistrzowsko rozpisana w scenariuszu podwójność prowadzi nas więc przez ten emocjonalny slalom gigant, który najostrzejsze zakręty zalicza w tak naprawdę bardzo prostych (ale nigdy banalnych) scenach. Udowadniając, że spotykają nas rzeczy, których nie da się ani oswoić, ani przeżyć. A jednak trwamy dalej, tak samo jak lato, jesień i zima.
Nieodwracalność
Śmierć, która już wcześniej była bardzo obecna w filmach Kennetha Lonergana również w Manchester gra pierwsze skrzypce. Nie jako temat sam w sobie, ale jako pretekst do opowiedzenia o doświadczeniu granicznym. Trauma zostaje pokazana jako pewien subtelny wręcz mechanizm. Nie ma tu boksowania się z losem czy niezgody na rzeczywistość. Wszystko zamyka się w tak naprawdę powtarzalnych uczuciach i czynnościach, które jednak za każdym razem przeżywane są po raz pierwszy i jedyny. Przy czym całość mocno tkwi w codzienności symbolizowanej przez ramkę zdjęcia, niedomykające się drzwiczki lodówki czy patyk, który nie chce się wbić w zmarzniętą ziemię. Patrząc na kolejne sceny zbudowane w ten sposób, trudno odgonić od siebie myśl, że każdy z nas jest wobec życia bohaterem tragicznym. Bo choćbyśmy nie wiem, jak się starali, każdemu z nas przydarzają się w życiu rzeczy nieodwracalne. Nie zawsze można i da się z nimi walczyć, choć prawie zawsze trzeba z nimi żyć.
Historie, które zmieniają nas na zawsze
Wirujący śnieg, piękne ujęcia błękitu wody, lato spędzone na łódce. W tle znakomicie dobrana muzyka klasyczna. Łzy pojawiły się na moich policzkach jakby mimochodem, a nie chciały wyschnąć już do ostatniej minuty seansu. I śmiech, o którym wcale nie czułam, że nie wypada. To wszystko sprawiło, że przez chwilę sama spacerowałam uliczkami Manchesteru, a z każdym krokiem jakby pękało mi serce. Bo są wydarzenia, które sprawiają, że nic już po nich nie jest takie samo. Tylko życie.
Pingback: Kino letnie. Jakie filmy warto nadrobić latem? cz. 1 – Mały Blond()